porozumiewać nieraz nawet bez słów, choć chyba nie zawsze mamy tu do czynienia ze stuprocentową skutecznością. Czasami w tak zawoalowanej konwersacji musi dojść do nieporozumień, a ich sprostowywanie jest w złym guście i potrafi jeszcze bardziej skomplikować sprawę.
Kiedy sześć lat temu poznałam mojego męża, kompletnie nie zdawałam sobie sprawy z rozmiaru dzielących nas różnic kulturowych. I może nie było by w tym nic specjalnie zaskakującego, gdybym do Tokio przyjechała prosto z Opola, z którego pochodzę. Miałam już jednak za sobą prawie dekadę życia spędzoną w Chinach, z czego większość przeżyłam w ponad 10-milionowym Tianjinie jako jedyna Polka. Siłą rzeczy moje związki uczuciowe dotyczyły cudzoziemców. I to, nie ukrywam, z dość odległych kręgów kulturowych, gdyż im egzotyczniej tym ciekawiej. Tu w Japonii już na początku naszego narzeczeństwa zaniepokoił mnie pewien brak spontaniczności i ciepła u mojego partnera, a paniczny wręcz strach przed okazywaniem sobie czułości (niewinnej jak dla mnie) w miejscach publicznych wydał mi się dziecinny. Ale nic to, pomyślałam sobie. Minie trochę czasu i jak nic zarażę go swoim entuzjazmem. Nie wiedziałam jak naiwny był mój optymizm i że trafiłam na bariery nie do przełamania. Gwoli sprawiedliwości dodam, że mój mąż czuje podobnie.
Ostatnio zapytany przez naszą wspólną znajomą, dlaczego się ze mną ożenił, skoro nie planował z nikim wiązać się na stałe, odpowiedział, że... Poraziło go jak piorun doznanie wielkiej miłości? Zakochał się bez pamięci? Nic bardziej mylnego. Ippai kenka-shita kara (Bo tyle razy się kłóciliśmy).
A może tutaj to właśnie w ten sposób mąż mówi żonie, że ją kocha? Nie wiem jak inne małżeństwa polsko-japońskie, ale my tak naprawdę to zawsze sprzeczamy się o jedno: iikata-no mondai. Czyli nie o to co mówimy, tylko w jakiej formie. Ale to temat rzeka i nie do wyczerpania w tym artykule. Z upływem lat uczę się, że czasem, jeśli nie da się czegoś zmienić, to dojrzalej jest to zaakceptować. A może jest to wybór pomiędzy donkiszoterią a konformizmem? Moja przyjaciółka Argentynka znalazła rozwiązanie: „Marzysz o romantycznym kochanku? Możesz takiego znaleźć, ale bądź pewna, że nie wśród Japończyków”. Ale ja niestety nie mam krwi latynoskiej. Wierność i katolicką poprawność mam w genach.
Przejdźmy jednak do sedna sprawy, czyli do uczuć. Generalnie rzecz biorąc, uczuć w kulturze japońskiej się nie okazuje, ani nie wyraża werbalnie. Żona nie dzwoni do męża do pracy tylko po to, aby powiedzieć, że go kocha. Nie zadzwoni nawet, aby go spytać czy będzie na kolacji, którą z myślą o nim przygotowała. Matka nie wycałuje od stóp do głów rozkosznego niemowlęcia, gdyż byłoby to prawie beta-beta1 a ojciec tym bardziej nie przytuli dorastającej córki, pomijając fakt, że kimochi warui2 ale także aby nie być przypadkiem posądzonym o molestowanie latorośli.
Małżonkowie nie mówią do siebie per kochanie, skarbie ani nie używają żadnych pieszczotliwych zdrobnień. Nie mówią do siebie nawet po imieniu, tylko tytułują się „mama” i „papa”. I konsekwentnie „mamas and papas” nie mówią o miłości, bo małżeństwo w Japonii to raczej instytucja społeczna niż namiętny związek dwojga zakochanych w sobie ludzi. No, ale jak się w takim razie Dorozumiewaia? Istnieje coś takiego jak ishindenshin3 czyli specyficzna japońska forma telepatii tudzież intuicyjne porozumienie dusz. Moja teściowa do dziś nie może mi zapomnieć, że trzy lata temu podałam jej spaghetti w sosie na bazie czosnku, mimo że WIEDZIAŁAM, iż ona zaraz po obiedzie wybiera się do dentysty. Może i wiedziałam, ale nie myślałam aż tak logicznie. Byłam szczęśliwa, że w ogóle udało mi się coś ugotować dla teściowej z płaczącym i wierzgającym niemowlęciem w onbu (nosidełku na plecach). Na tej samej zasadzie znajomi Japończycy zapytani czy mówią swoim żonom, że je kochają odpowiadają: „A po co? Przecież one WIEDZĄ. Podejrzane i w złym guście byłoby mówienie w kółko o miłości.” I tu mi się przypomina jak jechałam kiedyś z mamą autobusem w Chinach. Razem z nami jechała pewna para: młody, dorodny mężczyzna wygodnie rozparty na siedzeniu i stojąca obok drobniutka Chinka z trudem utrzymująca pion na ostrych zakrętach. W pewnym momencie moja mama nie wytrzymała i poleciła mi spytać młodzieńca dlaczego nie ustąpi pani miejsca. Na to bardzo oburzony Chińczyk się żachnął: „Ależ to jest moja żona!” Nie domyśliłyśmy się...
Mój własny mąż kiedyś na początku naszego związku bardzo się obraził, kiedy mu zarzuciłam, że już mnie chyba nie kocha. Jak to, przecież dziś specjalnie wstał o piątej, wyprowadził mojego psa, umył naczynia i rozwiesił pranie przed wyjściem do pracy. To było właśnie najprawdziwsze wyznanie miłości. A czego oczekuje w zamian? Po prostu więcej akceptacji jego amaeru4, gdy np. nie umyje po sobie wanny poszedłszy już w dodatku na kompromis, rezygnując z ofuro na rzecz praktycznego prysznica bez chlapanki. W odniesieniu wyłącznie do zachodnich wzorców i systemu wartości nietrudno jest wpaść w pułapkę i wydać ograniczony osąd. W zasadzie najprościej jest jednoznacznie i surowo ocenić Japończyków jako społeczeństwo ludzi zimnych, mających w sobie coś z robotów zaprogramowanych głównie na pracę oraz służbę społeczeństwu. Ale czy poddając się takiemu schematycznemu myśleniu nie stawiamy siebie na przegranej pozycji i nie skazujemy na wieczne malkontenctwo? Myślę, że sposobem na przetrwanie (wytrwanie?) będą raczej próby zrozumienia tej, tak odmiennej od naszej, kultury. Można oczywiście, jak jedna z moich znajomych „nauczyć” męża czułości. Można tak go wytresować, aby nas obejmował czule przed telewizorem, nawet gdy tylko lecą same reklamy ramenów w kubku. A jeśli uczeń okaże się zdolny, to może jeszcze będzie nas całował namiętnie w usta po powrocie z pracy albo w dodatku jeszcze przed wyjściem? Niestety, moje umiejętności pedagogiczne zawiodły, gdyż mąż od razu mnie zdemaskował i zarzucił kolonizację emocjonalną.
Może różnica w okazywaniu małżeńskich u- czuć polega na innym postrzeganiu trwałości związków? Japończycy raz zawarty związek małżeński zdają się traktować jak coś w rodzaju umowy o wzajemne użytkowanie wieczyste. Natomiast w przypadku par zachodnich, jako że nie ma takiego poczucia dożywotniej gwarancji trwałości związku, konieczne staje się ciągłe zabieganie o siebie poprzez mówienie o wiążących nas uczuciach i okazywanie sobie miłości na różne sposoby. Kolejnym możliwym wyjaśnieniem dzielących nas różnic jest tzw. chinmoku5 czyli zrozumienie siły jaka tkwi w koncepcie milczenia. Postawa chinmoku wywodzi się z buddyzmu zen i jest dowodem na to, że międzyludzkie formy porozumiewania nie ograniczają się wyłącznie do tych werbalnych, ale również składają się z gestów, wyrazu twarzy, gry ciała i właśnie milczenia, które w Japonii jest nie tylko przerwą pomiędzy słowami. Japończyków nadmierna bliskość i intymność sytuacji może wprawiać w zakłopotanie. Milczenie jest także nierozerwalnie związane z formą porozumiewania się typu ishindenshin i często zapewnia atmosferę równowagi i harmonii.
Związkom Japończyków można zarzucić brak czułości, ale czy od razu brak miłości? Może zachodni system wartości nie jest jedynym właściwym? W końcu całe pokolenia Japończyków wychowały się bez rodzicielskiej miłości w naszym rozumieniu, a współczynnik rozwodów mają znacznie niższy od nas, mimo że małżeństwo zdaje się opierać raczej na wzajemnych obligacjach niż na uczuciach. A walentynki, tak szumnie obchodzone przez zakochanych w zachodnich krajach, tu na miejscu równie dobrze mogłyby się nazywać Dniem Czekolady.

1beta-beta - lepki, ściśle przylegający; beta-beta su-ni przytulać i obściskiwać kogoś, użyte w stosunku do par ma znaczenie raczej pejoratywne
2kimochi warui - wzbudzający obrzydzenie, niesmak
3ishindenshin - telepatia, intuicyjne porozumienie dwojga osób bez użycia słów
4amaeru - zachowywać się jak zepsute dziecko; wymagać uwagi i troski; liczyć na czyjąś wyjątkową tolerancję
5chinmoku - milczenie, cisza