- Zanim dotrę do stacji, zdążę sobie poobcierać pięty.
Albo mam zbyt delikatną skórę, albo japońskie powietrze jej nie służy, albo wszystkie buty, które mam, włączając trampki, po prostu mnie nie nienawidzą. - Pociągi są bardziej zapchane, niż punktualne.
- Z racji swojego niskiego wzrostu faceci kładą mi łokcie na głowę, a licealistki bodzą rogami od zeszytów moje policzki, oczy tudzież inne wypukłości twarzy.
Status stałego obiektu obserwacji ma ktoś, na kogo trafiam conajmniej trzy razy. Zmienne/sporadyczne, to osoby widziane jednorazowo.
Ze stałych obiektów moim faworytem jest lingwista-banita: (prawdopodobnie) bezdomny jegomość, który jeździ tym samym wagonem, siada na tym samym siedzeniu (właściwie wymusza je bez pardonu), podczepiając uprzednio karabińczykiem upchany w brudne i zdezelowane torby podróżne, dobytek do tej samej poręczy, wprawiając w niesmak i oburzenie wystarczająco już spoconą i ścisnietą masę społeczną, która chcąc nie chcąc zostaje regularnie wciągana w pokazy lingwistyczne, albo lepiej określiwszy: monologi anglosaskie. Lingwista-banita rozkłada poranną gazetę (japońską, dodam) i czyta ją na głos. Jednakowoż to, co wydobywa się z jego nieogolonego gardła jest czystą angielszczyzną i brzmiącą absolutnie, jak poranne wiadomości CNN. Lingwista-banita ma świetną wymowę i akcent. Też bym tak chciała...
Co zatem było pierwsze: lingwista, czy banita? Wypełnia mi to pytanie głowę, za każdym razem, gdy podczepia on te swoje metry sześcienne bagażu i usadza się szeleszcząc zmiętą gazetą... Czy to intelektualista, który olał porządek tego świata i (wątpliwe niekiedy) korzyści płynące z posiadania własnego numeru ubezpieczenia i zadowala się dziennikiem wyciagniętym z peronowego śmietnika? Czy tez stracił wszystko i z nudów nauczył się angielskiego? Żeby poznać prawdę musiałabym nawiązać dialog, na co, obawiam się, nigdy się nie zdobędę...